Wszystko co ma początek ma i swój koniec... i choć to przecież tylko jedna z licznych, quasi-życiowych mądrości, rzekomo mających nas skłonić do jakieś większej refleksji, zawartych w filmowych Matrixach - chcąc nie chcąc nawiązuje do sytuacji, którą przyszło mi opisać. Sytuacji, gdy Telltale postanowiło zakończyć pierwszy sezon stworzonego ze Stevem Purcellem Sam & Max niezwykłym epizodem Bright Side of the Moon. Roger Waters byłby dumny!
Sprawę Brandy'ego Culture, przetrzymującej gości w studiu niekończącego się show Myry Strump, Zabawkowej Mafii, powrotu prezydenta Lincolna i knowań Internetu łączył motyw hipnozy. Nie trzeba chyba chłodnej logiki Conan Doyle'a i wyobraźni Królowej Agaty, aby stwierdzić, że choć Sam i Max rozprawili się już ze wszystkimi marionetkami, to pociągający za sznurki sztukmistrz wciąż pozostaje na wolności. Ręka załatwiona, ale czas zająć się głową! I pomimo, że Internet przed śmiercią podała odpowiednie personalia rzekomego sprawcy, za tym wszystkim kryje się ktoś trzeci. Ktoś, kogo do tej pory nie podejrzewaliśmy. Ktoś, kto towarzyszył nam w mniejszym lub większym stopniu niemal przez cały czas. Przygoda rozpoczyna się gdy Sam (w oparciu o typową dla niego logikę [która w tym wypadku osiąga wartości ujemne]) stwierdza, że cały czas za nos wodził ich...
Zabił lokaj
... I choć jeśli graliście w poprzednie epizody, i/lub śledziliście sukcesywnie pojawiające się na naszych łamach recenzje już zapewne znacie tożsamość Bourne'a, nie chcąc zdradzać tak istotnego niuansu fabularnego osobom, mówiąc eufemistycznie, gorzej zorientowanym - zamilknę. Jest to o tyle trudne, że właśnie na osobie zbrodniarza opiera się cała fabuła szóstego odcinka Sam & Max: Season I.
Jakby jednak nie było - podtytuł jest, jak zwykle, zasadny, bowiem podczas zabawy przyjdzie nam zwiedzić zakamarki księżyca. Abstrahując od wysokości rachunków za benzynę do stareńkiego De Soto, które przyjdzie zapłacić Freelance Police - oznacza to 4 zupełnie nowe, dopieszczone jak nigdy, niezwykle barwne i obszerne lokacje. I nie będzie przesadą jeśli powiem, że każda z nich (poza jednym, jedynym, szarym pokoikiem, w którym znajdujemy się jedynie kilka minut) to prawdziwy majstersztyk, wykonany z pomysłem, dbałością o szczegóły i właściwym grafikom Telltale przymrużeniem oka.
Ostatni akt
Bright Side of the Moon stanowi kwintesencję tego, co w serii najlepsze. Mamy więc sprawdzoną formułę odcinka serialu. Telltale zaliczyło wszystkie punkty na liście - od krótkiego wstępu przed czołówką, po naprawdę dobrą piosenkę (która jednak, nietypowo, pojawia się dopiero przy napisach końcowych, ale to idzie wybaczyć. Tym bardziej, że te same napisy w niezwykle ciekawy sposób uzupełniają sympatyczne filmiki, ale o tym cicho sza.
Warto również wspomnieć, że podczas przygody spotykamy zdecydowaną większość postaci, które przewinęły się przez poprzednie epizody. Mamy więc Abe'a Lincolna (a raczej jego... część), strażnika Białego Domu - Agenta Superballa, eks-mafioza Don Ted E. Beara (a właściwie - Harryego), prześmieszne maszyny C.O.P.S i kilku innych. Do pełni szczęścia zabrakło jeszcze Soda Poppers i Myry Stump, ale i Ci zaszczycają nas swą obecnością podczas rzeczonych filmów towarzyszących napisom końcowym.
Bo do tanga trzeba dwojga
Naturalnie nie zapomniano o sąsiadach detektywów, którzy podobnie odegrają w sprawie dość istotną rolę. Sybil - poszukująca idealnej pracy z zapałem Indy'ego Jonesa odkrywającego Arkę Przymierza została mianowana... Królową Kanady. Prowadzi to do całej masy zabawnych gierek słownych i dowcipów o Kanadyjczykach, ale nie uprzedzajmy faktów.
Jeśli przeszło Ci przez myśl, że po wcieleniu się w pół-elfa sklepikarz Bosco nie wymyśli już nic głupszego, to niezawodny znak, że jesteś... nie, nie mugolem, ale na pewno nie doceniasz inwencji programistów Telltale - ot i wszystko. W swej kolejnej manii prześladowczej czarnoskóry (teoretycznie przynajmniej) właściciel Bosco Inconvenince przebrał się za... własną matkę. Przez szacunek do rodzicielki Bosco oraz milionów innych, kochających matek (to moment dla Was! Kwiaty, całusy przy kolegach i wymijające spojrzenie, gdy syn zapomni o Dniu Matki), pozwolę sobie ten fakt litościwie przemilczeć.
Dopisz jeszcze to!
W przypadku całej serii nie można mówić o specjalnie rozbudowanym scenariuszu, co można argumentować przede wszystkim mizerną długością (nawiasem mówiąc - epizod 6 jest chyba ciut dłuższy od poprzedniczek). Z tym większą radością gracze przyjęli świetnie poprowadzony scenariusz Abe Lincoln Must Die. Podobnego szlifu brakowało w Reality 2.0 (która jednak obroniła się specyfiką). Z nieukrywaną radością mogę powiedzieć, że epizodowi szóstemu bliżej do historii powrotu Abe'a Lincolne'a, niż opowieści o upadku Internetu. Historia ma charakter najbardziej podobny... kreskówkom (i jest to komplement), zaś twórcy nie obśmiewają konkretnego zjawiska, a starają się zabawić nas wyszukanym humorem sytuacyjnym. I wiecie co? Naprawdę dobrze im to wychodzi!
Produkt sprawia wrażenie naprawdę przemyślanego i dopracowanego. Scenarzyści zadbali o interesujące tło fabularne i bardzo absurdalny żart, zaś graficy stanęli na rzęsach, aby kolejny Sam i Max zadziwiał nas nie tylko treścią, ale i formą. Widać to zarówno przy wspomnianych już, zjawiskowych lokacjach, jak i przy wspaniałych animacjach postaci. Bohaterowie wyczyniają na ekranie naprawdę niesamowite wygibasy!
Hit the Road 2.0
Kolejny Sam & Max jest doskonałym podsumowaniem całej serii. Ma wszystko, czego można było oczekiwać. Jeśli na poprzednie odcinki reagowałeś powątpiewaniem, bądź otwartą niechęcią - kolejny z pewnością nie przekona Cię do zmiany zdania. Zawiera bowiem te same błędy, co poprzedniczki. Na marginesie - wersja, którą dostarczyło nam Telltale zawierała jeszcze kilka drobnych babolków. Ot - Sybil gdy widzimy ją po raz drugi, czy trzeci po pewnym dość istotnym wydarzeniu wita nas monologiem który, teotetycznie, miała prawo wygłosić tylko raz (momentami faktycznie już tego nie robi i przechodzi do meritum). Są to jednak kwestie naprawdę błahe.
Dla miłośników Monty Pythona, staroszkolnych przygodówek, historyjek Steve'a Purcella i studia Telltale - gratka, żeby nie rzec - granda. Tym bardziej, że epizod 6 jest zdecydowanie najbardziej przemyślanym, bogatym i najlepiej przygotowanym ze wszystkich. Stąd zresztą wysoka (przyznaję się bez bicia - nieświadomie zawyżyłem nieco skalę ocen) nota, którą możecie podziwiać w ramce po prawej stronie monitora. Pozostaje mi zachęcić do kupna tak Jasnej Strony Księżyca jak i pierwszego Sezonu w ogóle. Tym bardziej, że pod koniec wakacji ma się ukazać pudełkowa wersja... Wielki Koncert w Niebie!
***