REKLAMA

Keanu Reeves w „Cyberpunk 2077” to ciąg dalszy mariażu kina i gier. Pikselowych aktorów było dużo więcej

To, że ujrzymy Keanu Reevesa w „Cyperpunk 2077” okazało się być elektryzującą wiadomością, choć oczywiście obecność hollywoodzkiej sławy w pikselowym wydaniu samo w sobie nie jest nowością. Związek kina i gier trwa już od dawna.

aktorzy w grach cyberpunk 2077
REKLAMA
REKLAMA

Wiele z największych gwiazd Fabryki Snów ma na koncie przelotny, a niekiedy nawet trwalszy romans ze światem elektronicznej rozrywki. Na początku to jednak branża gier musiała przejść przez kolejne etapy rozwoju, aby mogła otworzyć się furtka dla sław ekranu. Dziś rzecz jasna rozwój technologiczny pozwala na bardzo dużo, a bariery w zasadzie nie istnieją, ale po kolei.

Eksperymenty z obecnością aktorów w świecie gier trwały bardzo długo.

Trudno wskazać jednoznacznie, który tytuł był przełomowy pod tym względem. Z pewnością jednak swego czasu istniał trend na umieszczanie w grach fabularyzowanych wstawek z udziałem prawdziwych aktorów. Obecnie ten zabieg odszedł już do lamusa, ale niegdyś był dosyć często praktykowany.

W 1993 roku na rynku ukazało się „Star Wars: Rebel Assault”. Mogliśmy podziwiać zdigitalizowane sekwencje z „Nowej nadziei” czy też oglądać sfilmowane twarze aktorów, których szczęki poruszały się pod płynące z głośników kwestie dialogowe. Trzy lata później swoją serię survival horrorów zapoczątkował zaś Capcom. Pierwszy „Resident Evil” rozpoczynał się od nakręconej w realu scenki, która jak na tamten czas robiła piorunujące wrażenie. Tytuł również kończył się sekwencją, do której zostali zaangażowani prawdziwi aktorzy.

Należałoby wspomnieć też o serii „Wing Commander” i jej trzeciej odsłonie, gdzie była komputerowo generowana oprawa, ale też przerywniki filmowe. Do samej produkcji zaangażowani byli też Mark Hamill, John Rhys-Davies i Malcolm McDowell. Przedsięwzięcie na naprawdę ogromną skalę, które kosztowało mnóstwo pieniędzy. Przy kolejnej odsłonie twórcy poszli jeszcze dalej. „Wing Commander IV” pochłonęło 12 milionów dolarów i było nakręcone na taśmie filmowej, zbudowano też plany zdjęciowe z dekoracjami, aby jak najmniej elementów dokładać komputerowo.

Takich produkcji było więcej i w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że digitalizowane nagrania wideo oraz żywi aktorzy to przyszłość gier. Później jednak trend zmarł śmiercią naturalną, co nie oznacza wcale, że związek kina i gier podzielił ten sam los.

Wielkim przedsięwzięciem imitującym wręcz filmowy przebój było „Apocalypse”.

Gracz wcielał się tam w postać, której wizerunku użyczył Bruce Willis. Nawet okładka gry przypominała plakat filmu. Wraz z rozwojem branży gier oraz nieustannie rosnącymi budżetami, aktorzy filmowi z najwyżej półki coraz silniej wiązali się z grami.

Wielu ograniczyło się do użyczenia swojego głosu. Takich tytułów mamy na pęczki. Zdecydowanym przodownikiem w tej kwestii jest wspomniany już Mark Hamill, którego można było usłyszeć w ponad 30 grach. Jednak swoje 5 minut w świecie elektronicznej rozrywki mieli także m.in. Liam Neeson („Fallout 3”), Gary Oldman („Medal of Honor: Allied Assault”), Elijah Wood („The Legend of Spyro”), Kristen Bell („Assassin’s Creed”), Ray Liotta („Grand Theft Auto: Vice City”) czy Samuel L. Jackson („Grand Theft Auto: San Andreas”), a także wielu innych.

Technologia, przy pomocy której powstają gry komputerowe pozwala dzisiaj na znacznie więcej, niż tylko podkładanie głosów bądź tworzenie bitmap przedstawiających twarze aktorów. Za pomocą motion capture do wirtualnych światów przenosiły się już całe modele postaci, wraz z ich charakterystycznymi grymasami, postawą czy ruchami. W „Call of Duty: World at War” pojawili się Gary Oldman i Kiefer Sutherland. Z kolei w późniejszym „Call of Duty: Advanced Warfare” wystąpił Kevin Spacey, a Ellen Page udzieliła swojego wizerunku Jodie Holmes z „Beyond: Two Souls”, której towarzyszy Willem Dafoe wyglądający niczym żywcem wyjęty z prawdziwego świata. To wszystko zasługa technologii motion capture, która już na stałe zadomowiła się w kinie i przeniknęła do świata gier.

Perspektywy na przyszłość i rozwój zastosowania tej techniki wyglądają niesamowicie obiecująco.

REKLAMA

Jednym z najbardziej wyczekiwanych projektów jest ten sygnowany przez Hideo Kojimę, Madsa Mikkelsena i Normana Reedusa, czyli „Death Stranding”. Do owianego tajemnicą tytułu gwiazda „The Walking Dead” użyczyła swojego wizerunku i głosu. Aktor twierdzi, że gra jest produkcją znacząco wyprzedzającą wszystko, co do tej pory zobaczyliśmy. Kiedy się jednak o tym przekonamy? Tego niestety jeszcze nie wiadomo.

Pewnym jest, że światy filmu i gry stają się sobie coraz bliższe. Elektroniczna rozrywka dostarcza tytuły, których scenariusze są na tyle zaawansowane i wciągające, że nie powstydziliby się ich najlepsi scenarzyści Hollywood. To w połączeniu z rozwojem technologii każe przypuszczać, że czeka nas prawdziwa rewolucja, która zatrze granicę między X Muzą a grami.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA