Hałas. Spojrzałem w stronę okna. To gałęzie łomotały o szkło. Na linoleum odznaczały się czerwone odciski butów, za sprawą porozcieranej krwi. To moje obuwie. Minąłem zwłoki podwieszone na suficie i przyjrzałem się niepokojącemu portretowi zawieszonemu na ścianie. Właśnie wtedy zgasło światło. Ciemność ogarnęła cały świat. Za swoimi plecami usłyszałem szmer. To na pewno były zwłoki? Tryb nocny w kamerze nie uchwycił niczego niepokojącego. Gdyby nie ten dziwny kształt zaraz za fotelem, naprzeciwko mnie…
Panie i panowie, tak wygląda horror z prawdziwego zdarzenia
Outlast to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy horror, z jakim miałem (nie)przyjemność ostatnimi czasy. Produkcja bez rozdmuchanej kampanii reklamowej szybko znalazła się na językach miłośników mocnych wrażeń. Kiedy tytuł wylądował na moim dysku twardym, byłem pod ogromnym wrażeniem. Gwarantuję Wam, drodzy czytelnicy, w tym roku nie zagracie w nic, co silniej zmrozi krew w żyłach. Czapki z głów, mamy tegorocznego króla horroru.
Kamera z ręki, szpital psychiatryczny, ucieczka i zaszczucie
Składowe stojące za Outlast to idealne połączenie, które wpisuje się w kanon grozy. Mamy więc bohatera, dziennikarza, który uczestniczy w przerażających wydarzeniach, obserwując świat z pierwszoosobowej perspektywy. Poza zmysłem wzroku, znacznie ważniejsza jest jednak kamera, z której korzysta. Odpowiedni filtr nałożony na komputerowy obraz, z charakterystycznym znaczkiem „REC”, sam przez się generuje wymagany do zawału serca klimat.
Nie mogło również zabraknąć szpitala psychiatrycznego. Ten, w wykonaniu twórców z Red Barrels, to klasyczny przykład na lokację żywcem wyjętą z serii horrorów. Jest podniszczony, budząc skojarzenia z zamczyskiem, szczelnie zamknięty oraz posiadający kompleks podziemnych pomieszczeń, których nie powstydziłby się Berlin w czasach Drugiej Wojny Światowej. Nie otoczenie świadczy jednak o wielkości tej produkcji, a wykonanie, drobiazgowość oraz patent na rozgrywkę, który różni się od większości nastawionych na akcję produktów horroro-podobnych.
Nieustanna zabawa w kotka i myszkę
Gracz bardzo szybko zdaje sobie sprawę ze swojego tragicznego położenia. Zamknięty w zakładzie psychiatrycznym, w którym szaleńcy wydostali się na wolność, jest zupełnie bezradny. Outlast to nie gra, w której z lodówki wyciągamy obrzyna, natomiast w pralce znajdujemy paczkę nabojów. Gracz nie może liczyć nawet na broń białą, będącą znakiem rozpoznawczym udanego Condemned.
Jego jedyną możliwością na uniknięcie śmierci z rąk obłąkańców jest ucieczka. Nieustanna ucieczka, od pokoju do pokoju, korzystając z dosyć otwartego charakteru lokacji, jaką jest zakład. Kiedy już uciekniemy na tyle, aby zgubić przerażający ogon, to nie wystarczy. Gracz musi się jeszcze schować, wchodząc do dużych szaf czy pod biurka. Dopiero wtedy zaszczuty bohater może liczyć na przetrwanie. Może, ale nie musi.
Z każdym kolejnym razem, kiedy wróg nas dostrzega i rozpoczyna pogoń, staje się coraz bardziej zdeterminowany. Do teraz pamiętam scenę, w której wpadłem na oślep do pierwszego, lepszego pokoju. Niczym zbawienie, stał tam rząd szaf. Schowałem się w jednej z nich, na chybił trafił. Zdeformowany oprawca wszedł do pomieszczenia wkrótce potem. Wydawało mi się, że jak zwykle jestem już bezpieczny, kiedy ten… zaczął otwierać losowe szafki. Serce w przełyku, naprawdę.
Ciemność to obosieczny miecz
Aby uciec przez wzrokiem szaleńców, korzystamy z mroku, który panuje w większości pomieszczeń zakładu. Niestety, ciemność jest zarówno naszym sprzymierzeńcem, jak również największym wrogiem. Chociaż gracz ma przewagę nad oprawcami, w postaci kamery z trybem nocnym, kiedy jej używamy, wszystko budzi jeszcze większą trwogę. Napiszę to z pełnym przekonaniem – Outlast posiada najbardziej przerażający filtr graficzny wpływający na optykę, jaki kiedykolwiek widziałem. Skojarzenia z ostatnią sceną filmu „REC” są jak najbardziej na miejscu. To dokładnie ten sam efekt, dokładnie ta sama immersja.
Żeby nie było zbyt prosto, chociaż posiadamy kamerę, ta nie działa na powietrze. Baterie wytrzymują naprawdę chwilę. Twórcy gry nie byli w dodatku na tyle hojni, aby upychać je na półkach nader często. Z tego powodu, nawet posiadając zestaw z kilkoma parami AAA, zmuszamy się do chodzenia po omacku. Energii nigdy dosyć, zwłaszcza, kiedy uciekamy na oślep przed szaleńcami. Z drugiej strony, podczas poruszania się w ciemnościach, równie łatwo na nich natrafić. Tak źle i tak niedobrze. Outlast zmusza na graczu planowanie i robi to bardzo, bardzo dobrze.
Horror mistrzowsko wyreżyserowany
Poza kapitalnym patentem na rozgrywkę, Outlast to również mistrzowsko wyreżyserowany horror. Sceny grozy naprawdę przerażają. Trochę wstyd to pisać, ale kilkukrotnie podskoczyłem w miejscu, podczas wieczornej sesji z tym tytułem. Zmusić mnie do tego nie jest jednak łatwo. Silent Hill, Resident Evil czy Dead Space to mój chleb powszedni, który już dawno przestał robić na mnie wrażenie.
Mimo tego, bałem się, grając w Outlast. Bałem się tak, jak już dawno tego nie czułem. W ciągu kilkunastu minut od rozpoczęcia rozgrywki zamieniłem się w dziecko, które niemal wszystko jest w stanie wystraszyć. Duża w tym rola kapitalnego udźwiękowienia, które stoi na niesamowicie wysokim poziomie.
Kroki głównego bohatera. Deski skrzypiące pod jego ciężarem. Serce, którego szybkie bicie rozchodzi się echem w uszach gracza. Dziwne sapanie zaraz nad naszym ramieniem. Kroki, szlochy i krzyki – wszystko to składa się na kapitalne udźwiękowioną całość, której nie powstydziłby się żaden z większym producentów. Właściwie, to każdy z nich mógłby o takim poziomie pomarzyć. Gdyby na sPlay.pl istniał system ocen, z podziałem na grafikę, muzykę i grywalność, Outlast w warstwie dźwiękowej dostałby równą dziesiątkę, bez żadnego zastanawiania.
Outlast tkwi w szczegółach
Zawsze byłem zdania, że to szczegóły i detale zawarte w grze świadczą o wielkości danego twórcy. Ku mojej radości i ku mojemu przerażeniu, Outlast to bardzo dopieszczona bestia. Producenci pomyśleli o takich drobnostkach, jak bohater pozostawiający ślady krwi na posadzce czy gałęzie, które straszą, stukając w okiennice.
Bardziej dociekliwi gracze znajdą tutaj bardzo wiele dla siebie. Nie zabrakło dokumentów do zebrania, za pomocą których poznajemy stojącą za Outlast historię, swoją drogą bardzo dobrą. Szabrownicy zaglądający w każdy kąt odnajdą wiele dodatkowych treści i szczegółów, które mogą umknąć podczas pospiesznego, nerwowego grania. Czy to jelita gotujące się w garnku, ręka wystająca z klozetu bądź bardzo klimatyczny opis eksperymentu – weterani horroru będą w siódmym niebie.
Horror bezbłędny? Niestety, nie
Za główną wadę Outlast bez wątpienia można uznać długość tego tytułu. Cztery godziny wystarczą Wam w zupełności, aby przejść ten tytuł. W stosunku do ceny, to zdecydowanie zbyt mało, aby mówić o udanych zakupach. Z punktu widzenia maniaka horroru, produkcja Red Barrels bez wątpienia warta jest każdej ceny, lecz cała reszta graczy może spokojnie poczekać do czasu, aż tytuł doczeka się obniżki.
Z drugiej strony, być może to właśnie ze względu na krótkie życie tej produkcji, jest ona tak dobra. Producenci nie starali się wydłużać horroru na siłę, dzięki czemu nie stracił on nic z umiejętności straszenia na najwyższym możliwym poziomie.
Niestety, po pewnym okesie może przeszkadzać również konstrukcja rozgrywki. Zmuszeni do nieustannej ucieczki, z czasem odkrywamy, że nie taki wróg straszny, jak go malują. O ile biegniemy z wciśniętym shiftem i nie natrafimy na ślepy zaułek, nic nam nie grozi. Z tą świadomością, przerażająca magia stojąca za oponentami pryska. O ile jesteśmy sprytni, mamy w głowie mapę budynku i nie damy się złapać, z obłąkanymi można bawić się w kotka i myszkę nieskończenie długo. Chociaż bohater drży i sapie, w tytule zabrakło możliwości wyczerpania. Przez to w skrajnych przypadkach Outlast zamienia się w Scooby-Doo, z graczem i szaleńcami biegającymi od pokoju do pokoju.
Warto?
Warto, po stokroć warto, o ile jest się miłośnikiem survival-horroru. Outlast to powiew mrocznej, brutalnej i przerażającej jakości na najwyższym możliwym poziomie. Tytuł straszy o kilka długości lepiej, niż ostatnie Ciche Wzgórza, Rezydencje Zła i Martwe Wyspy razem wzięte. Drobne mankamenty twórcy wynagradzają z nawiązką innymi składowymi. Niezbyt efektowne modele postaci przegrywają z kapitalnymi lokacjami. Powtarzalność ulega pod naporem nowatorskiego patentu na rozgrywkę. Udźwiękowienie rekompensuje niedoróbki graficzne, z kolei ogromna ilość szczegółów pozwala przeboleć banalność z niektórych pomysłów przygotowanych przez twórców.
Jeśli uwielbiasz horrory oraz, podobnie jak ja, ubolewasz nad kondycją dzisiejszych gier grozy, ten tytuł będzie dla Ciebie strzałem w dziesiątkę. Wszystkim innym również polecam zapoznać się z tą produkcją, oczywiście w momencie, aż uznacie, że zaproponowana na niego cena stanie się godna Waszych portfeli.