"Hitman: Agent 47", czyli kolejny tragiczny film na podstawie świetnych gier wideo - recenzja
Filmy na podstawie gier komputerowych rzadko kiedy wychodzą nieźle. Ba, bardzo często mimo bazowania na tytułach o naprawdę wciągającej fabule wychodzą z nich prawdziwe gnioty. “Hitman: Agent 47” nie przełamuje tego trendu i jest wręcz podręcznikowym przykładem tego, jak filmów kręcić się nie powinno.
Chociaż jestem graczem, to z serią Hitman nigdy się jakoś specjalnie nie zaprzyjaźniłem. Znam jednak postać tytułowego zabójcy i widziałem poprzedniego “Hitmana” na podstawie tegoż growego cyklu z Timothym Olyphantem i Olgą Kurylenko w rolach głównych, dlatego postanowiłem obejrzeć też kolejną adaptację będącą jednocześnie filmowym rebootem serii.
Liczyłem na lekki film akcji, ale to co zobaczyłem to po prostu niesmaczny żart.
Filmy mające premierę w sierpniu to zwykle typowe zapychacze, ale potrafią pozytywnie zaskoczyć. Nawet “We Are Your Friends” z Zackiem Efronem okazało się miłą niespodzianką. W przypadku “Hitman: Agent 47” nie miałem zbyt dużych oczekiwań widząc wynik 8 proc. na portalu Rotten Tomatoes i średnią ocen 5,9 na portalu IMDb.com.
Zresztą nawet nie sprawdzając recenzji filmu w sieci, idąc do kina można było zauważyć, że coś jest nie tak. Na kilka godzin przed seansem rezerwując bilety zauważyłem, że sala kinowa w sobotnie popołudnie jest całkowicie pusta. W rezultacie oprócz mnie w seansie uczestniczyły zaledwie trzy osoby.
Film mnie, jak się okazało, zaskoczył, bo był o kilka klas słabszy niż się spodziewałem.
Wybór głównej roli był dość ryzykowny. Pierwotnie zabójcę z czerwonym krawatem miał zagrać tragicznie zmarły Paul Walker, czyli gwiazda serii Szybcy i Wściekli. W głównej roli zastąpił go Rupert Friend znany z roli Petera Quinna w seriali “Homeland”.
Z jednej strony Hitman to fabularnie wyprany z uczuć zabójca, co mogłoby tłumaczyć drętwą grę aktora. W drugiej połowie filmu starał się on nadać, zupełnie niepotrzebnie, swojej postaci ludzkie cechy. Czerstwe dialogi i dziwna mimika były karykaturalne.
Fani serii gier “Hitman” nie powinni iść na ten film do kina.
Nie mam problemu z twórcami, którzy zmieniają fabułę adaptowanego dzieła. To nawet lepiej, gdy historia opowiadana w filmie nie czerpie wyłącznie motywów z gry - lub książki, jeśli już przy tym jesteśmy - opowiadając swoją historię.
Problem zaczyna się w momencie, w którym historia przestaje się, kolokwialnie mówiąc, trzymać kupy. W przypadku “Hitman: Agent 47” po pierwszych kilku scenach pościgu zgubiłem wątek i przestało mi zależeć na tym, żeby zrozumieć meandry napisanego na kolanie scenariusza.
“Hitman: Agent 47” nie broni się na żadnym poziomie.
Fabuła była miałka, a relacje bohaterów płytkie. Dialogi zakrawały o śmieszność, a takiej zgryzoty nie wywoływały nawet sceny z finału “X-Men: Ostatni Bastion”. Na dokładkę CGI było tak słabej jakości, że nawet w fanfilmach widuję lepiej zrealizowane sceny, a pod tym względem wypadł lepiej… kręcony 8 lat temu poprzedni “Hitman”.
Zupełnie nie rozumiem, co w tej produkcji robił Zachary Quinto, który jest skądinąd dobrym aktorem. Główna rola żeńska przypadła z kolei w udziale Hannah Ware, której gra aktorska przywodziła mi na myśl kreację Belli w sadze “Zmierzch” po której to Kristen Steward spotkała się z ogromną krytyką.
Byłem wręcz zaskoczony, że za tę produkcję nie odpowiada Uwe Boll.
Oddanie “Hitman: Agent 47” Aleksandrowi Bachowi, który jest debiutantem polskiego pochodzenia na reżyserskim stołku, nie było dobrym pomysłem. Widok w dorobku scenarzysty Skipa Woodsa oprócz poprzedniego “Hitmana” jedynie filmu “X-Men Geneza: Wolverine” też nie wróżyło dobrze.
Rezultat jest, tak po prostu, fatalny. Fox zdecydowanie nie ma ręki do filmów w tym roku. Myślałem, że remake “Fantastycznej Czwórki” był słaby, ale skontrastowana z “Hitman: Agent 47” nowa opowieść o pierwszej superbohaterskiej rodzinie Marvela to jak się okazuje całkiem niezły film.